"Muzyka to chińska łamigłówka, którą każdy rozwiązuje po swojemu i zawsze dobrze, bo jest bez rozwiązania." ;)


"Gdy słowa już daremne, myśli daremne, a wyobraźni nie chce się już wyobrażać, jeszcze tylko muzyka. Jeszcze tylko muzyka na ten świat, na to życie."





poniedziałek, 31 października 2011

Polowanie na Gdańsk

      30 października na Stacji Orunia w Gdańsku było mi dane zobaczyć i usłyszeć na żywo Huntera. I teraz przy okazji rozkminiam jak można opiniować, ze do pozerski zespół metalowy dla 13-latków. Kopią jak trzeba. Fakt faktem, że mi osobiście słuchanie ich namiętnie przeszło jakiś czas temu, ale czasem miło ich sobie zapodać z głośników. I po wczorajszym koncercie chyba coraz częściej będą gościć w nich gościć.
     Ku mojej pociesze jako support nie wystąpił zespół Access Denied, lecz Naked Brown. Powiem tyle: GENIALNI! Grają tak brudno, rock ‘n’ rollowo, trochę jak Motorgłowy. Szczególnie głos wokalisty można porównać do głosu Lemmiego. Aż szkoda, że grali tak krótko i że publiczność jakoś zamulała podczas, gdy się prezentowali.  
      O 20.00 swój występ rozpoczęli Huntersi. Ich obecna trasa jest trasą promocyjną najnowszego DVD XXV lat później. Setu nikt jeszcze nie zamieścił a ja oczywiście kolejności nie pamiętam i zapewne coś pominę, ale poleciały między innymi takie utwory jak: Wyznawcy, Labirynt Fauna, Armia Boga, Nikt, T.E.L.I, Kiedy Umieram, Strasznik, bodajże Duch Epoki i Zbawienie, Osiem, Blindman, Nikt zaśpiewany przez Saimona i.. inne :D Ogólnie set świetny. Na koniec, już na bis, zagrali moje ukochane $mierci $miech. Wszystko to dopełniały magiczne skrzypce Michała Jelonka. Humory im wszystkim dopisywały. Widać, ze czerpią radość z grania, potrafią bawić publiczność, ale i sami świetnie się bawią. Naprawdę to były 2 godziny wyśmienitego grania i uderzenia. Frekwencja nie była jakaś powalająca, ale ci co byli, bawili się z podwojoną energią i entuzjazmem. Stałam pod barierką przekonana że jest tłum ludzii  że ledwo co się mieszczą bo tak napierali na barierki że prawie żebra miałam połamane. O właśnie, barierki. Źle były przymocowane i cały czas sunęliśmy ku scenie i 2 ochroniarzy zmagało się z tym. Ciekawe to było, oni dwoje w konfrontacji barierki i publika :D Ale polegli, prawie zostali zmiażdżeni. Dostali na koniec brawa dedykowane przez Draka. :D Obiecałam sobie, że połowa koncertu pod barierką, połowa w pogo, zatem poszłam i było lekkie zdziwko bo było właśnie bardzo mało ludzi. Ponad połowa sali pusta, tylko porozrzucane grupki, które chciały być z dala od pogo. No ale tak jak wspomniałam, ci co byli, to nie nawalali. Fantastyczny koncert. A dzisiejsze bóle karku, ramion, kolan i siniaki są świadectwem tego, że zabawa była naprawdę przednia. ;)
Po koncercie udało nam się dorwać Draka, Jelonka, Saimona i Pita. Jelonek to totalny master. Najsympatyczniejszy, najzabawniejszy i najcieplejszy skrzypek świata. :D Saimon i Pit też bardzo zabawni i sympatyczni, Drak wygladał na zmęczonego. Automatycznie podpisywał autografy i ustawiał się do zdjęć, więc na chwilową rozmowę z nim nie mieliśmy szans, ale nie wątpie, że jest tak pozytywnie zakręcony jak cała reszta. :D Niestety perkusisty nie udało nam się dorwać, moze następnym razem.
No, to nadrobiłam sobie koncert Huntera. A nadrobiłam, bo odpuściłam ich koncert na Sonisphere Festival,kiedy występowali przed Żelazną Dziewicą. Żałowałam, ale grali na małej scenie, a już wtedy całkiem dobrze się umiejscowiliśmy, więc nie było mowy o pójściu pod małą scenę wtedy. 
Łowcy ze Szczytna upolowali Gdańsk. Liczę na ich powrót i wtedy ponownie
zawinę na spotkanie z łowcami ;)


Latarki w oczach :D z Pitem ;)

 Jeloneeek! :D
z Drakiem :)


niedziela, 23 października 2011

Last Remained



Mimo, że frekwencja odwiedzin bloga jest niewielka to zawsze jest szansa że znajdzie się ktoś zainteresowany i wygrzebie to w tagach i archiwum. Zatem pragnę przedstawić wszystkim miłośnikom - chyba najlepiej i najprościej, jeśli sprecyzuję - punkrockowego grania, opolski zespół Last Remained.

Choć sama jestem bardziej zakręcona w kręgach jeszcze cięższych brzmień to jest coś, co w jakiś sposób szczególnie urzeka mnie w muzyce Last Remained. Mianowicie: wokal i to, że dosłownie każdy dźwięk wypływający z ich muzyki jest taki pozytywny. Szkoda tylko, że nie było mi jeszcze dane usłyszeć ich na żywo. (Słyszysz Michał?! Dawać na Pomorze! :D)

„Chorzy na Homo”, „Młoda Ćpunka” i hm.. „Jadę Na Ręcznym”?  Tak, to zdecydowanie moi ulubieńcy wśród utworów, które usłyszałam niestety tylko na last.fm, czy youtube. (Słyszysz Michał?! Pomorze czeka! :D) I co do tego ostatniego to nie mam wątpliwości, że jeśli zespół zyska szerszy krąg słuchaczy to stanie się to ich jakimś „hymnem”, bo sama melodia w głowie nieźle zostaje. :D

Zainteresowanych odsyłam TU do bardzo ciekawego wywiadu z zespołem, w którym to muzycy opowiadają o powstaniu zespołu, koncertach, napisanych utworach czy planach na przyszłość. 
Polecam także stronę zespołu. :)

No, to póki co czekam na pierwsze demo „w znośnej dla odbiorcy jakości” :D i trzymam kciuki za dalsze plany zespołu ;)
A, no i jeszcze na koniec i apeluję do menagera Michała o załatwianie jakiegoś koncertu w Trójmieście, o!  :D


niedziela, 16 października 2011

                                     "Trójmiejskie tortury KATa"

KATa słucham stosunkowo niedawno, bo od ich ostatniej wizyty w Trójmieście. Był to bodajze luty. Nie poszłam wtedy na ich koncert, mimo namowy znajomego, bo: 
  • bo nie, 
  • bo ich nie znam za dobrze
  • bo ich nie lubię. 
No i za takie gadanie padłam ofiarą tortur KATa. Okazało się genialnie i straszanie żałowałam, że przegapiłąm ich koncert w Gdańsku. Ale.. co się owlecze to nie uciecze, i tu akurat przysłowie owijam pozytywnym akcentem. 
I jakoś w wakacje pojawiło sie info o koncercie weteranów polskiego thrasu w gdańskim klubie Parlament. Tym razem grzechem byłoby to odpuścić. 
Zatem 19 września zespół KAT wystąpił w Gdańsku w ramach promocji swojego albumu "Biało - Czarna".
Legenda ta jest jednym z tych zespołów, który łączy pokolenia bo oczywiście poza młodzieżą, na koncert przyszło sporo starych wyjadaczy metalu. 
Oczekiwania co do tego koncertu miałam bardzo duże i myślę, że było tak na w pół genialnie. Przede wszystkim nie znałam utworów z "Biało - Czarnej" zatem gdy promowali je szału jak dla mnie nie było. Zresztą publiczność też w tej części koncertu nie dopisywała zbytnio a w przerwach między utworami zazwyczaj wszyscy domagali się "Wyroczni" albo "Purpurowych Godów". Zatem część koncertu, gdzie KAT grali swe pomnikowe utwory była po prostu zmiatająca z powierzchni globu. A zagrali między innymi "Wyrocznię", "Ostatni Tabor", "666", "Noce Szatana", "Diabelski Dom cz. I", co było wyjątkiem jak wspomniał Roman, gdyż ponoć zazwyczaj grają część II, "Wyrocznię" czy "Łzę dla cienów minionych" gdzie refren całkowicie należał do publiczności. Roman cały czas sprawiał wrażenie, jakby był zamknięty w swoim świeciee. Widzieć Roman's dance - bezcenne. Jednak nie wykluczało to dobrego kontaktu z publicznością. 
Każdy koncert to dla mnie zawsze niesamowity powód do radości, także i po tym cieszyłam się jak zajarany dziki bąk jednak emocje szybko upadły i tak jak wspomniałam na początku - to był tylko w pół genialny koncert. Jakoś mi czegoś zabrakło, co nie znaczy że zaliczam koncert do nieudanych. Bardzo sie ciesze miałam okazję zobaczyć jedną z legend polskiej sceny metalowej. :) 

Żeby nie było tak za krótko, bo zazwyczaj moje wypociny są długie to wspomnę jeszcze o supporcie KATa, jakim był zespół Access Denied. Miałam okazję zobaczyć ich już w czerwcu, na niesamowitym koncercie Jelonka(zachęcam do przeczytania relacji!). Tym razem postanowiłam sobie podejść do nich,a  raczej ich wokalistki z pozytywnym nastawieniem. Wiele osób obskakujących trójmiejskie koncerty widziało AD nie raz i gdy tylko ogłoszono ich na support KAT’a zaczęły pojawiać się bulwersy i zażalenia i wszyscy pisali ze na ten czas pójdą na piwo. No i smutny fakt był taki, że kiedy zaczynali swój koncert nikogo poza mną i dwiema moimi towarzyszkami nie było pod sceną.Jak dla mnie sami w sobie źle nie grają, przeciwnie, w ich muzyce czuć inspirację Judasami czy Ironami, a to się baaardzo chwali.  Ale dla mnie oni to jedno, wokalistka to drugie. Moim zdaniem nie powala, jest nudna i bardziej nadaje się do śpiewania jakiś popowych pioseneczek. Dać do ich muzyki jakąś Doro albo Martę Gabriel z Crystal Viper to byłaby moc, a tymczasem ja tego nie kupuję.  Na koniec ich występu miły gest gitarzysty w nasza stronę, który podszedł i uścisnął nam dłoń i podziękował za to, że jesteśmy od początku. No ale co, czy się podoba czy nie, trzeba wspierać dążące do czegoś zespołu, co nie?  Metalowa brać w końcu. :D

A tymczasem przede mną - Hunter 30 października a potem w listopadzie miejmy nadzieję na TSA w Kartuzach lub w Gdyni :)




sobota, 10 września 2011

WORLD WAR TOUR, GDAŃSK

Na rocznicę wybuchu II wojny światowej w Gdańsku został zaplanowany koncert szwedzkiej grupy Sabaton. Jak powszechnie wiadomo, tematyka utworów zespołu związana jest ściśle z historią, a parę kawałków opowiada nawet historię Polski. Zatem dopasowanie koncertu w dzień rocznicy było strzałem w dziesiątkę.
Po pierwszym wprowadzeniu w brutalną rzeczywistość, czyli po rozpoczęciu roku szkolnego, pojechaliśmy ze znajomymi na koncert do Centrum Stoczni Gdańsk. Niby otwarcie bram miało nastąpić o godzinie 18.00, jednak organizatorzy mięli lekki poślizg. Na nasze szczęście my weszliśmy dość szybko i zdążyliśmy na 19.00 na pierwszy suport jakim był młodziutki zespół z Kanady – SKULL FIST. Już po pierwszych dźwiękach, piksu wokalisty i ogólnym wrażeniu wiedziałam, że to będzie coś dobrego. No.. na pewno coś od czego współczesna muzyka metalowa odchodzi. Do było jak przeniesienie w lata 80 dla klasycznego heavy metalu, coś w deseń Motley Crue, W.A.S.P., czy zespółu Cinderella. Czyli to, co Klaudynki lubią najbardziej :D Niedość że wyglądali, to jeszcze grali. A raczej odwrotnie – nie dość, że grali, to jeszcze wyglądali tak, jak w toksycznej modzie z lat 80. Pozytwyni i energiczni. Choć mięli dość słaby kontakt z publicznością, no ale może zależało im na każdej minucie, żeby jak najwięcej zaprezentować. Zdecydowanie są najlepszym odkryciem tego roku w moich muzycznych progach. Następnie wystąpił zespół z dosć długim stażem, wyskoką pozycją na scenie metalowej – PRIMAL FEAR. Świetne intro mięli. :D Niestety jednak, dla mnie wyszli, zagrali, zeszli. Żadne zachwyty, wzruszenia, napady euforii nie wchodziły rachubę. Pewnie dlatego, że… byłam wciąż zafascynowana Skull Fist :D No i pod barierką przeżywałam prawdziwe katorgi, więc wycofałam się w pogo, które okazało się kolejną walką o życie :D No ale.. ciekawie było. No i w pogo pojawił się także wokalista i gitarzysta Skull Fist. Ja jednak z metra cięta nie zobaczyłam ich i niestety wtedy kiedy oni byli, nie udało mi się przypadkowo dotrzeć w tamte rejony. :D
No i gwiazda wieczoru, Panie i Panowie – zespół SABATON. „Teraz to na Sabatonie nie będzie takiego pogo”.:D Nieee, wcale, zaraz po intro z pierwszymi dźwiękami Ghost Divison zaczął się taki kręciołek, że momentami myślałam, że zostanę pozbawiona świadomości. Ale jakoś wpadło się w ten rytm i udało mi się walczyć o życie i jednocześnie słuchać i patrzeć na zespół. Szwedzi zagrali kolejno In the name of God, Aces In Exile, na które bardzo liczyłam, Screaming Eagle, wspaniałe, balladowe The Final Solution, 40:1, które wprawiło wszystkich wiadomo w jaki rozśpiewany, szaleńczy i dumny nastrój. :D Następnie Purple Hurt, moje ulubione, także nieco balladowe Cliffs of Gallipoli, Into the Fire z Attero dominatus , Metal Ripper, którego początek może być zmyłką, ze będzie to cover Judas Priest, Coat Of Arms, domagane się Primo Victoria podczas, którego cała sala... skacze :D Potem następny dumny dla nas i domagany utwór Uprising i na koniec Metal Medley. Podczas jednego z utworów Joakim dał się ponieść fali i kiedy wszyscy zorientowali się, ze jest wśród nas, a raczej na nas, nagle każdy chciał go dotknąć i w pewnym momencie połowa sali wylądowała na ziemi. Dość ciekawie wyglądało to z mojej perpektywy, bo dumnie mogę powiedzieć, ze mi udało się wtedy utrzymać na nogach. :D Jednak nie na długo, bo gdy na koniec perkusista rzucił pałeczkę, któryś już raz z rzędu nastąpiła zbiorowa gleba. Poza tym cały czas kibicowaliśmy Joakimowi w piciu piwa, takim sposobem wypił ich chyba ze cztery. :D Miał cały czas genialny kontakt z publicznością, rozmawiał, żartował, pił za nasze zdrowie i w ogóle cały zespół wydawał się być w głębokim entuzjazmie. No zresztą chyba ogólnie na sali panowała wszechobecna radość . Do tego ognie i fajerwerki, momentami tak głośne i nagłe że wszyscy podskakiwali w górę. Sabaton świetnie prezentuje się na żywo. Na codzień nie słucham ich za często, ale mimo to ani tyci nie żałuję, że pojechałam na koncert. Rozpoczęcie roku z naprawdę miłym akcentem i mocnym uderzeniem. :)
Po koncercie mieliśmy okazje spotkać klawiszowca Sabatonu - Daniela Mÿhr oraz genialnych gitarzystę i gitarzysto wokalistę zespołu Skull Fist. Mrr. Do dziś tkwie w zachwycie nad nimi i.. nie dość, ze świetnie grają, wyglądają to jeszcze fajnie gadają :D No i tak wyglądał 1 września, kolejny dzień.. mniej ciekawie. Zmęczenie w szkole dawało o sobie znać, ale wspomnienie o koncercie wprawiało w dobry nastrój. :)

Wokalista Skull Fist :D


piątek, 12 sierpnia 2011

JELONEK – UCHO, GDYNIA
 Wydarzenie pozowlę sobie nazwać:
Magia skrzypiec i metalowy czad.  

19 czerwca w gdyńskim klubie Ucho odbył się koncert skrzypka Michała Jelonka i jego „ziomali” z zespołu. Dawno to trochę było, jednak do dziś intensywnie wspominam to wydarzenie, bo warte jest wspomnienia. ;)

Supportem był trójmiejski zespół Access Denied. Zdaje się, że ponownie zobacze ich jako suport KAT’a tym razem. (aaaaaaale się cieszę!) Pomimo, że w Access Denied czuć inspirację Ironami, Accept czy Judasami to mimo to nie zrobili na mnie jakoś wrażenia. Tzn oni jak oni, granie dobre, ale wokal, za którym stoi przedstawicielka płci pięknej – Agnieszka Sulich nie porywał moim skromniutkim zdaniem ;) Zagrali parę coverów m.in. Breaking The Law i parę swoich kompozycji. Do tego wszystkiego kazali nam się bawić, bo nagrywali materiał do teledysku. (mam nadzieję że ja z moją facjatą nigdzie się tam nie pojawię…). Na koniec(a końca nie było widać, serio!) pożegnaliśmy basistę – Pawła „Wolva” Najczewa, który kończył właśnie swoją współpracę z zespołem. No i jak wspomniałam Access Denied grali długo, za długo. Jak dla mnie.  

Skończyli i jakoś po 20 rozpoczął się jelonkowaty kłoncert! Łochocho! To było istne szaleństwo w wykonaniu.. opętańców! Ja bawiłam się jeszcze pod samą sceną, więc to już w ogóle było bliskie stracie z szaleńcami.  Kocham ich, dosłownie wszystkich! Koncert rozpoczął się pięknym intrem, następnie utworem „B.East”. Później leciały już utwory z jelonkowatej płyty a także dzieła miszczów muzyki klasycznej takich jak Vivaldi, Chopin czy Paganini. Mieliśmy także cover "Voodoo Child" Jimiego Hendrixa, bodajże dwa covery Metallicy i.. „Breaking The Law” Judasów. Tak, drugi raz słyszeliśmy to na tej samej scenie, tego samego dnia, ale w wersji Jebika lekcja z prawa podobała mi się to bardziej niż w wersji Agnieszki Sulich. Za najlepszym, najbardziej odjazdowym i w ogóle NAJ uważam cover „Daddy Cool” Boney’ego M. To było najzajebistsze mhrroczne disco EVER rozkręcane przez Krzysia w afro peruce i jakiś święcących okuarach. W utworze „Elephant’s ballet” jelonkowa załoga miała – tak jak i w klipie – maski przeciwgazowe, a Jelonek jelonkowaty hełm. Do tego te wybuchy, iście szatańsko! 
Fantastyczna zabawa publiczności, zresztą jak tu się dobrze nie bawić, jak i muzycy nie dość że sami się świetnie bawią, to jeszcze nas to tego zachęcają, ba! Czasem nawet mieliśmy przymusowe lekcje w-f’u. Były ścianki śmierci, a raczej śmiechu, jak to Rogaty powiedział, młynki zadymki, mroczne wężyki, wyskoki, machanie łbami razem z Krzysiem, Maniusiem i Jebikiem, aaach! I te miny Mańka, dosłownie czasem nie mogłam oderwać od niego wzroku.  Mój kark i ramiona przez następne 3 dni dawały o sobie nieźle znać, ale to znaczy tylko tyle, że koncert udany. Siniaków też od groma. Było PRZEGENIALNIE! Michał Jelonek, Leszek „Jebik” Kowalik, Mariusz „Maniek” Andraszek, Krzysio Osiak, Paweł „Chojo” Chojnacki - ONI władają naszymi umysłami podczas jelonkowatego show!
Apeluje tym samym do wszystkich, tych znających jak i nieznających twórczośći Jelonka – jeśli tylko przytrafi się Wam okazja bycia na jelonkowatym koncercie, nie zastanawiajcie się. To świetna zabawa dla każdego, emocje, które pobudzają wyobraźnie i TAAAAAKA dawka jelonkowatej energii! 
Słusznie Jelonek dostał Złotego Bączka na zeszłorocznym Woodstocku, oj słusznie. ;)
A póki co, czekam na potwierdzenie informacji o koncercie Jelonka w gdańskim Parlamencie. :)

Access Denied. Nie ogarniam tutaj swojej zachwyconej miny.
Jelonek i Maniuś.
Krzysio 
Mhroczny wężyk.
Jebik

Newsy - TOP 10 słuchaczy Rockklassikera



Deep Purple, AC/DC, Metallica, Iron Maiden, Guns 'N Roses czy Kiss - to artyści z szwedzkiej listy TOP 10 notowania "Najpopularniejszych Utworów Wszech - Czasów" zawierających 666  utworów przeprowadzonych przez słuchaczy Rockklassikera.





Oto pierwsza dziesiątka:

01. DEEP PURPLE"Smoke On The Water"
02. METALLICA - "Enter Sandman"
03. GUNS N' ROSES - "November Rain"
04. AC/DC - "Back In Black"
05. METALLICA - "Nothing Else Matters"
06. IRON MAIDEN - "Run To The Hills"
07. KISS - "Lick It Up"
08. AEROSMITH - "Janie's Got A Gun"
09. JIMI HENDRIX - "Foxy Lady"
10. QUEEN - "Bohemian Rhapsody"

Wsród 666 utworów najczęściej pojawiły się kompozycje AC/DC, bo aż 28 razy. Następnie KISS - 23, Metallica - 21, Guns N' Roses - 18, Iron Maiden - 14, Deep Purple - 11 oraz Black Sabbath -10

czwartek, 11 sierpnia 2011

No własnie! Cholerne Katowice!

Mamy fantastyczne koncerty w tym roku. Koncert za koncertem. Przeszkodą niestety mogą być odległości i pieniądze. 

Za nami Woodstock z Helloween. 
Za nami Ozzy Osbourne.
Dziś Judas i inni.
12 sierpnia Legendy Rocka: Saxon, UFO, TSA 
na wszystkim tym co chciałabym zobaczyć, nieobecna. 
noż kurna!
Ale najważniejsze zaliczone - Ironi! ;)
Przede mną 1 września Sabaton i później 19 wrzesnia KAT w Parlamencie - 
czyli doładowywanie energii na rok szkolny :)


niedziela, 24 lipca 2011

TSA – ROCK 'N' ROLL

TSA to legenda i duma polskiej sceny heavy metalowej i hardrockowej. Choć od 2004 roku mają zastój w nagrywaniu płyt studyjnych(ich ostatnie dzieło to „Proceder”) to wszystko wskazuje na to, że legenda ta nadal ma się dobrze – całkiem często koncertują i grają swe największe hity. I takie hity zawiera z pewnością krążek, który na swoje wydanie czekał aż 2 lata. Mowa o „Rock’n’ roll.”

Jak wspomniałam, płyta czekała 2 lata na swoje wydanie(bo podobno komuś nie spodobał się utwór „Pierwszy Karabin”), a nagrana została w 1986 roku. 2 lata to kawał czasu, przecież przez ten czas przemijają dotychczasowe trendy więc szansę na uznanie za coś, co wydane zostało 2 lata po nagraniu są marne. No ale.. nie w przypadku takiej muzyki oczywiście. :D Wykonawcy, tacy jak TSA za modą nie gonią, bo nie muszą. Swój styl wypracowali na brzmieniach Zeppelinów czy AC piorun DC i brzmią naprawdę świetnie.

Płytę otwiera kawałek o początkowo ciężkim brzmieniu - „Jestem głodny” – idealnie zaśpiewany z pożądaniem w głosie. Następnie wchodzi „Wielki Cud”, gdzie wokalista a zarazem autor tekstu wbija nam do głowy chyba idealny stan ducha. Do tego to motywujące „Na co czekasz?” No na co? „Najwyższy czas zrobić coś!” ;) Kolejny jest utwór „Ciągle walcz”, gdzie pierwszymi słowami są „Hej Ty!” Celowo użyta apostrofa do nas nakazuje chyba, aby wsłuchać się głębiej w dość napędzający tekst, napisany przez Marka Piekarczyka i managera Jacka Rzehaka. Później mamy – cytując słowa Wiesława Weissa z „Magazynu Muzycznego” z 1988 roku – „efektowanie skonstruowaną, dramatyczną balladę rockową”„Wyciągam swoją dłoń”. Może nie przebija „51” i „Aliena”, ale nadal to świetna ballada, mówiąca o potrzebie pojednania się i wyzbycia jednej z naszych nieciekawych cech - bezinteresownej nienawiści. „Francuskie ciasteczka” to utwór o ziemskich rozkoszach. 
 Następnie „Wielka Fiesta” – jak powiedział wcześniej wspomniany Wiesław Weiss, utwór ten to „trzeźwy, sarkastyczny osąd”. Przez cały utwór nadawane jest tempo zgodne z tekstem – do marszu. ;) No i warto zacząć ten marsz wraz z TSA, bo „kto nie idzie z nami ten przeciwko nami, kto nie idzie z nami ten wróg!” Czas na szalone i rock’n’rollowe „ Roller Coaster”. Mój faworyt na płycie – „czyste szaleństwo do utraty tchu”. Po tym mamy „Nie mów tak, nie mów”, czyli kolejny kawałek z motywującym tekstem. Pierwsza zwrotka przedstawia chyba czas, jaki miewa każdy z nas(moja kochana przyjaciółka zdaje się, wie o tym najlepiej ;D), później motywujący refren i zachęcająca do działania zwrotka. Po tym mamy także trochę dramatyczny utwór, który stawia nas najwyraźniej w sytuacji bez wyjścia, w sytuacji, w której musimy się wyzbyć naszych lęków i jakichkolwiek zasad moralnych - „Pierwszy Karabin”. Na reedycji z 2004 roku znajdują się również 3 bonusy. Piękna ballada „51” z udziałem założyciela i gitarzysty zespołu - Anddrzeja Nowka, który powrócił rok po ukazaniu się „Rock ‘n’ roll”, alternatywna wersja „Francuskich Ciasteczek” oraz utwór z politycznym tłem -„Mechaniczny Pies”, który najprawdopodobniej pokazuje jak możemy popaść ofiarami rządzących tym ‘cholernym światem’. ;)

Mimo, że na płycie zabrakło założyciela i wybitnego gitarzysty Andrzeja Nowaka, muzycy Stefan Machel i Antoni Degutis(gitary), Janusz Niekrasz(bas) i Zbigniew Kraszewski(perkusja) wydobyli na niej niesłychaną zadziorność i dynamikę. Czadu i rockowego feelingu dodał Marek Piekarczyk ziejący wprost metalowym ogniem. Niesamowicie urozmaicony repertuar, genialne teksty i co najważniejsze – ROCK ‘N’ ROLL!
Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Dla mnie całkowita rewelacja. 

10/10

czwartek, 14 lipca 2011

Relacja

SONISPHERE FESTIVAL 2011


Nadszedł długo oczekiwany dzień. 10 czerwca 2011 roku. Niestety pogoda trochę beznadziejna, pochmurno i deszczowo. Ale kij z pogodą. Na ten właśnie dzień czekałam od końca grudnia/początku stycznia a jako posiadaczka biletów od połowy lutego. Choć festiwal jako festiwal, na którym ma wystąpić wielu artystów miałam w nosie. Najważniejsi byli dla mnie Iron Maiden, którzy mieli wystąpić jako headliner tegorocznego festiwalu Sonisphere. Jednak gdy okazało się, ze do składu dołączyli także Motörhead stali się dla mnie drugim wyczekiwanym zespołem. (Wybaczcie że najwięcej i z największym zafascynowaniem poświecę post Maidenom, ale jestem ich jakby to powiedzieć.. niepoprawną fanką. :D)

Jechaliśmy ekipowo do Warszawy z Kaszub jakieś 5-6 godzin. Dotarliśmy na Bemowo, gdzie swój występ zakończyli własnie Killing Joke. Tam spotkaliśmy się z resztą ekipy, poszwędaliśmy się się po lotnisku w tę i we w tę no ale nieistotne. Istotne było granie. Przyszedł czas na Devin Townsend Project. Jak dla mnie? Dośc nudawo. Aczkolwiek Devin łapał dobry kontakt z publiką(choć ja i tak na tym występie stałam nieporwana). Większą część występu w sumie przegadaliśmy tak, ze nawet nie zauważyłam, ze były jakieś problemy techniczne z mikrofonem. Dopiero później o tym przeczytałam w jakiejś recenzji. Dodam, że było zimno, momentami bardzo zimno. Po Delvinie bodajze udaliśmy się pod scenę AntyRadia, gdzie swój występ zaczęli zwycięzcy Antyfestu - Leash Eye. Całkiem fajne granie, ale mnie i nie zniechęciło i jakoś nie powaliło. Potem wróciliśmy pod głównę scenę i tam swój występ zaczęli Volbeat. Czyli jak dla mnie pierwsi naprawdę warci posłuchania. Choć cały czas słyszałam opinię „takich dwóch” z ekipy, że beznadziejny i irytujący wokal, ale ee tam, mi się podobało! :D Pośpiewałyśmy i poskakałyśmy z przyjaciółką trochę i aż się cieplej zrobiło. Volbeat zaprezentowali się energicznie a nawet radośnie. Do tego chwila headbangu i pogo przy fragmencie utworu Slayera i za to wielki dla nich plus :D „Elvis – metal” na żywo zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Szkoda tylko, ze telebimy nie działały na wystęoie Duńczykó. No i ze grali tylko 45 minut... Po Volbeat ewakuowaliśmy się dalej, trochę pod małą scenę, gdzie grali Made Of Hate. Osobiście miałam okazję usłyszeć ich po raz drugi, bo w 2008 na Gwardii supportowali Iron Maiden. Dzięki temu miałam okazję porównać dwa występy i mimo, że ogladałam ich z oddali, to nieźle było ich słuchać i według mnie zagrali świetnie. Dużo lepiej niż te 3 lata temu, nadal ciężko ale dojrzalej. Przede wszystkim utwór z najnowszej płyty „Pathogen” powalił. Miło było też usłyszeć „Bullet In your head”, który od czasu do czasu był jedynym utworem Made of hate, którego słuchałam. Wrócliliśmy i dopchaliśmy się pod scenę jak najbliżej się dało, gdzie akurat rozkręcały się "moje ulubione" ścinaki śmierci i pogo. W sumie momentami walczyłyśmy z przyjaciółką o życie, także niewiele jestem w stanie ocenić jak podobał mi się występ Mastodon, ale czasami była chwile spokoju no i wtedy nie robiło na mnie to granie jakiegoś wrażenia. No było ciężko, nawet żywiołowo, ale jakoś do mnie nie przemawia ta muzyka. No cóż, gusta i guściki, co nie? :)

Niemniej jednak publiczność szalała na ścianach i w pogo, czyli Mastodon raczej rozgrzali większość przed występem MOTÖRHEAD.Wraz z pierwszymi dźwiękami "Iron Fist" usłyszeliśmy seplenienie Lemmiego(przypuszczam, że nawet ludzie z zaawansowanym angielskim mogą mieć problem ze zrozumieniem tego, co mówi ) i "We are Motörhead and we play rock n' roll!"  I zaczęła się miazga. Nagły ścisk, gdzie zrobiło się gorąco i momentami nie było nawet czym oddychać. Totalne szaleństwo. Lemmy śpiewający z zamkniętymi oczami do wysoko zawieszonego mikrofonu z przyklejoną kością potyliczną do karku, z gitarą, sprawiający wrażenie, że nic mu się nie chce, ma nas wszystkich gdzieś, stojący praktycznie cały czas w bezruchu, z tą samą znudzoną miną i tak rozwalił. I do tego wielki szacun dla Micky'ego Dee za jego wspaniałą solówkę na perkusji. Lemmy Kilminster, Phil Campbell i Micky Dee ze swoim kowbojskim akcentem , rockendrollowym graniem i stylem życia(prawdopodobieństwo, że mają więcej % niż krwi w organiźmie jest duże ;D) dali naprawdę fantastyczny koncert na warszawskim lotnisku Bemowo. O, dodam, że podczas gdy Motorgłowa grała swe największe hity zaczął nieźle lać deszcz, ale okazał się on zbawieniem, bo tak jak wspomniałam na początku, naprawdę ciężko było z zaczerpnięciem powietrza. Po Motorhead miałam nadzieję na odrobinę luzu. Myślałam, że spora część ludu uda się na występ Huntera pod scenę Antyfestu, jednak z naszego kręgu chyba nikt nie ruszył się z miejsca. Większość usiadła na zmasakrowanej trawie, żeby odetchnąć po występie trzech Brytyjczyków i w tym uroczym gronie, gdzie przekazywano dalej cytrynówkę, czekaliśmy na kolejny zespół z Wielkiej Brytanii.

Gdy dochodziła godzina 21.00 z głośników popłynęły tradycyjnie dźwięki UFO –„ Doctor Doctor”, które zawsze są znakiem, że za chwilę swój występ rozpoczną IRON MAIDEN. Zaczęto ściągać kurtyny, które przez cały czas zasłaniały większą część sceny, gdzie kryła się scenografia. Ścisk, wspólne śpiewanie refrenu „Doctor doctor pleeeeaaase!” i emocje sięgające zenitu. Już sama kosmiczna scenografia zrobiła niesamowite wrażenie dając już wtedy przewagę Dziewicy nad innymi, występującymi wczesnej zespołami. Koncert Ironów na festiwalu Sonisphere na warszawskim Bemowie był częścią trasy The Final Frontier World Tour promującej nową płytę, a więc zaczęło się intrem "Sattellite 15... The Final Frontier" . To intro wprawiało mnie w ogromny entuzjazm, wszyscy w napieciu oczekiwali na muzyków. Czerwone światła ze sceny podsycały tylko atmosferę. Nareszcie wyjście pierwszego ze składu Żelaznej Dziwicy – Nicko McBraina. Ogromne brawa i wrzawa okrzyków. Koniec intra i dźwięki "The Final Frontier". (I nawet na żywo podobał mi się baaardzo ten utwór, mimo, że tak ogólnie nie mogę go strawić). Tradycyjny wyskok Bruce’a i totalna masakra wśród publiczności. Wtedy zrobiło się tak ciasno, że nie widziałam już ani sceny ani telebimów. Na szczeście co jakiś czas, dzięki mojemu fejsbukowemu bratu widziałam caaałą scenę. :D Patrząc na Harrisa i spółkę czułam się.. jak w raju :D Żelazna Dziewica rozbrzmiewała z siłą bomby nuklearnej. To, co oni wyprawiają przechodzi po prostu ludzkie pojęcie. Znakomita forma, aż trudno uwierzyć, że mają prawie po 60 lat, a kondycję lepsza niż niejednego młodzieńca. Bruce nadal brzmiał jak dzwon, choć wiadomo, że umiejętności już nie takie jak 25 lat temu, ale i tak był w powalającej formie. Po The Final Frontier poleciało znakomity i świeży utwór "El Dorado", klastyk - "2 Minutes To Midnight", na którym tłumy zdzierały gardła a Bruce podsycał tylko ten żar krzycząc swoje słynne: „Scream For Me Warsaw!” oraz kolejna świeżynka czyli "The Talisman" – wspaniale prezentująca się na żywo. Później czas na przemowę Dickinsona, w której między innymi witał się z polską publicznością i dziękował za złotą płytę od Polski, którą wręczono im przed show. I po tym przyszedł czas na klimatyczne "Dance Of Death". Mnie osobiście ten utwór powalił, niesamowicie brzmi na żywo, te partie gitar i w ogóle wszystko to mistrzostwo świata. Czas na totalne szaleństwo na "The Trooper". I znów zaczęło się przekrzykiwanie Bruce’a, który wystąpił oczywiście odziany w kawalerski mundur wymachując flagą Wielkiej Brytanii. Charakterystyczny wstęp Adrana Smitha czyli  "The Wicker Man". Ojj, tu też się nieźle darło japę z Brucem na „Your time will come!” Po tym szaleństwie przyszedł czas na kolejną przemowę Bruce’a. Wyczerpującą dość,w której mówił między innymi o tym, że niezależnie jakiej jesteśmy narodowości czy wyznania(humor my dopisywał, bo ujął także wyznawców Jedi), jesteśmy jedną, wielką maidenowską rodziną. We are "Blood Brothers"... Kolejna kompozycja, którą marzyłam usłyszeć. Brzmiała tak jakbym oglądała wersję ze słynnego koncertu Rock In Rio w 2001 roku. Pięęęknie, gdyby nie ten cały wszechobecny we mnie entuzjazm, pewnie bym się wzruszyła. (:P) Te melodie, solówki i 40 000 publiczność klaskająca w rytm razem z Brucem - niezapomniane. Po tej pięknej maidenowskiej balladzie kolejna epicka kompozycja, nowe dzieło Steve’a Harrisa, czyli wgniatające w ziemię "When The Wild Wind Blows". Cholera, to była moc. Jak dla mnie najlepiej prezentujący się utwór na żywo z nowej płyty. Melodyjne, z początku melanholijne nadajace następnie szybkiego, typowego dla Maiden tempa. A moc tych solówek na żywo to naprawdę było coś. Następnie "The Evil That Men Do". Melodia  refrenu tego utworu zawsze prześladuje mnie do końca dnia, gdy tylko tego posłucham. No i na scenie mieliśmy gościa, 7 członka Iron Miaden, czyli wielkieego Eddiego, którym jak zwykle zajął się Janick ze swoimi wariackimi tańcami z gitarą. Czas na utwór-hymn. "Fear Of The Dark". Co tu dużo mówić, rozśpiewanie, niesamowite, charakterystyczne „oooo..”, szaleństwo na scenie, szaleństwo na płycie, szaleństwo na trybunach. Meeega. I kolejny hymn, rozpoczynany słowami„Scream for me WarSawa, scream for me Polskaa! The Iron Maiden!” I wszytsko jasne - te diabelskie dźwięki gitar. “Iron Maiden wants you for dead!” tym tyryryry tym tym tym. I zaczęły wyłaniać się olbrzymie łapska, czerwone oczy.. EDDIE! Ogrrroomny Eddie, pochłaniający prawie całą scenę. Najfajnieszy efekt był, kiedy zgasły wszystkie światła, było czarno i zaświeciły się tylko jego piekielne, czerwone oczy. Bruce zegnał się z publicznością, dziękował za koncert i nastała ciemność. Tradycyjne zagranie,  przecież czas na bis. Przez ten krótki czas przerwy wszyscy darli się „Maiden! Maiden! Maiden!” i w głośnikach robrzmiało „Woe to you on earth and sea...”, wyrecytowane również przez publiczność, czyli cytat z Apokalipsy Św. Jana, który otwiera kolejną kompozycję Żelaznych"The Number Of The Beast." „666! The Number Of The Beast!” krzyczeliśmy jak opętani. I dzwony. Czyli wprowadzenie do mojej ulubionej kompozycji w całej twórczości zespołu"Hallowed Be Thy Name". Bruce nadal brzmiał tu jak potężnie, choć nie tak jak chociażby 3 lata temu na Gwardii, ale stawiam na gorszy dzień. ;) Niemniej jednak cały ten utwór jest GENIALNY i na żywo daje niezłego kopa. Następnie finał - bębniące "Running Free". Na żywo z fantastyczną przygrywką, podczas której Bruce rozmawia, bawi publiczność oraz przedstawia zespół. I to była finałowa granica. Zespół pożegnał się z nami, wszyscy darliśmy się „Maiden! Maiden!” na zmienę z „dzię-ku-jemy, dzię-ku-jemy!”. Bogowie zeszli ze sceny a z głośników usłyszeliśmy "Always Look On the bright side of life"  Monthy Pythona.

Koncert Dziewicy to trochę takie bycie w transie, aż się wierzyć nie chcę, że się to przeżywa. Później pamięta się to wszytsko tak  jak przez mgłę, ale myślę, że Ironi udowodnili wielu swój fenomen i zaprezentowali swoje ogromne walory sceniczne. Jak na swoje lata i takie doświadczenie, wszyscy sa w niesamowitej formie, tryskaja energią i widać, że wciąż sprawia im to przyjemność. Koncert Motörhead był kapitalny, ale Dziewica to dopiero rozwaliła kosmos. Niemniej jednak cały festiwal uważam za udany. Choć jak wychodziliśmy z lotniska czułam pewnien niedosyt. Tyle miesięcy czekania, które ciągnęęęły się w nieskończoność, a ten dzień zleciał zadziwiająco szybko... Miło byłoby przezyć to jeszcze raz, no ale cóz. 
Przezyłam, zobaczyłam, odzyłam. ;)  
Up The Irons!

Bilet do Raju! :D

poniedziałek, 4 lipca 2011

Recenzja
Jelonek - Jelonek

Szkoda, że tak niewielu zna tę płytę. Ale może na polskim rynku panuje już tak spaczone poczucie smaku, że to, o czym będzie mowa jest za ambitne. Niemniej jednak Michała Jelonka słyszał każdy. Tak, każdy. Głównie przez jego udział w kompozycjach takich artystów jak Wilki, De Press, Closterkeller, Perfect, Stan Borys czy Maryla Rodowicz. Wśród fanów nieco cięższej muzyki, Michał Jelonek jest znanym i lubianym skrzypkiem w zespole Hunter. Jednak skrzypek to takie „za zwykłe” stwierdzenie w tym przypadku – to mistrz metalowego smyczka. I tenże mistrz w 2007 roku wydał swój solowy projekt. Zaprosił do niego między innymi Pawła „Draka” Grzegorczyka (z zespołu Hunter) – odpowiedzialnego za gitary, Artura „Lipę” Lipińskiego – od bębnów oraz Justynę Osiecką, która oczarowuje swoja grą na wiolonczeli. Ciekawostką jest również, że część utworów z Jelonka użyto jako muzykę filmową do dzieła Renaty Borowczak o intrygującym tytule „Na Jelenie”.

Choć Jelonek wydawać się może pomysłem banalnym, bo to nie pierwszy raz ktoś wpadł na pomysł połączenia muzyki klasycznej i neoklasycznej obranej w otoczkę rockową czy metalową z elementami nawet nu – folkowymi, to jednak już od pierwszego utworu zaczyna zaskakiwać. (choć dla mnie całość nie jest jakąś mega rewelacją, ale o tym później).
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że jak się nie sięgnie po jakąś informację, że całość muzyki skomponował Michał Jelonek, to ma się wrażenie, że słucha się dzieł jakiś Vivaldich, Greigów, Wagnerów czy innych kompletnie mi już nie znanych. Pięcioma słowami: Geniusz z tego naszego Michała. Co jemu w duszy gra, to jest po prostu poezja.
Ten brak słów sprawia, że Jelonek działa na wyobraźnię, może być ukojeniem zmysłów lub zabrać w bajkową, a czasem szaloną podróż. I nie, nie trzeba być wariatem, żeby to stwierdzić. Wystarczy się dobrze wsłuchać. ;) 
Płytę otwiera utwór, za którym stoi klimat barokowy – szlachta, bogate dwory i zastawione stoły. „BaRock” to zdecydowanie mój ulubieniec na krążku. Kolejną kompozycją jest „B.East”, dość intrygująca, owiana jakąś tajemnicą, posiadająca trochę taneczne ale i ciężkie rytmy. Ciekawostką jest, że na wstępie pojawia się motyw zespołu Tool – „Sober”. Trzecim kawałkiem jest "Vendome 1212" – niezwykle barwny utwór, przynoszącym mi na myśl jakieś arabskie klimaty. Później na ukojenie duszy wchodzi „Akka”(czyli rozpoczynający cykl kilku relaksujących(z początku) utworów pod rząd), cóż – można się rozmarzyć, w którym też momentami zaczyna zawiewać arabskimi melodiami. Kolejny utwór, czyli „Steppe” ma natomiast takie słowiańskie klimaty obrane w taką beztroskę na jakiejś polanie, no cóż – znów można pomarzyć. ;) No to teraz mój kolejny ulubieniec – „Funeral of Provincial Vampire”. Utwór posiada dość przejmujący i mroczny klimat, i niby tu takie niepozorne a jednak uderzenie jest. I muszę powiedzieć, że genialnie wypada na żywo. Czas na „Lorr”, czyli sympatyczne skrzypce na początek, nadające potem mocnego uderzenia z dość ciężkimi wstawkami na przemian z chwilą tychże ‘sympatycznych’ skrzypiec.  “Beech Forest” to przyjemny utwór i.. tylko przyjemny. Ni ziębi, ni grzeje. ;) Kolejny jest “War in the kids room”, niby całkiem barwny i w ogóle, ale jak dla mnie wypada trochę nudno na tle wcześniejszych kompozycji. “Miserere Mei Deus” to piękny i przejmujący kawałek. I teraz czas na szaleństwo w „Mosquito Flight”, czyli lot jakiegoś naprawdę szalonego komara na łeb na szyję, który momentami przycupnie by złapać oddech. I znów nieco arabska podróż w „Machinehat”. „Elephant’s Ballet” to dosłownie balet słoni, cięęężki klimat utworu, co nie znaczy, że nieciekawy, przeciwnie. ;) I na koniec z nostalgicznym akcentem „Pizzicato Asceticism”, którego magia skrzypiec dosłownie wypływa.

Podusmowując:
Michał Jelonek włada umysłem, jego dzieło mówi więcej niż kilka orkiestr razem wziętych i dostarcza diabelskiej dawki energii. Kto upoluje Jelonka, na pewno będzie zadowolony ze swojego trofeum. ;)


piątek, 1 lipca 2011

Recenzja


Iron Maiden - The Number Of The Beast

The Number Of The Beast to prawdziwa perełka w historii muzyki heavy metalowej – to niemal podręcznik heavy metalu, który do dziś inspiruje wielu artystów. Album otworzył brytyjskiemu zespołowi Iron Maiden drogę trwającą od ponad trzech dekad do serc miliona słuchaczy nieco cięższej muzyki. Album ten wyniósł zespół jak i heavy metal na wyżyny i pozwolił muzykom budować mury tego podgatunku razem z takimi zespołami jak Black Sabbath czy Judas Priest.

The Number Of The Beast to trzeci krążek Iron Maiden, lecz pierwszy z nowym wokalistą – Brucem Dickinsonem, który od tamtego czasu uznawany jest za jednego z najlepszych „gardłowych” muzyki rockowej. Album został wydany w 1982 roku i przez wielu fanów uznawany jest za apogeum twórczości zespołu. Cięższy i dojrzalszy od swoich poprzedników – Iron Maiden i Killers – jest dziś absolutną ikoną. Kierowany przez lidera i basistę zespołu Steve’e Harrisa, zespół wypracował własny rozpoznawany styl, udowadniając, że ten rodzaj muzyki jest prawdziwą sztuką, którą warto docenić. Album zawiera 8 utworów(pisanych głównie przez Harrisa, bądź w układzie Harris – Smith) bogatych przede wszystkim wokalnie, instrumentalnie, ale także tekstowo, gdyż czerpie inspiracje z kina, historii czy literatury. Dlatego właśnie spróbuję zrecenzować „w pigułce” każdy utwór.

Znakomity opener Invaders opowiada o najazdach Wikingów na Wyspy Brytyjskie. Rozpoczynany perkusyjno – basowym wstępem, szaleńczy, pełen energii utwór.
Kolejnym kawałkiem jest Children Of The Damned. Zainspirowany został filmem reżyserii Antona Leadera o tym samym tytule z 1963 roku – opowiadającym o piątce dzieci mających paranormalne zdolności. Jest to to klasyczna maidenowska ballada – spokojna, nadająca następnie mocnego uderzenia ze wspaniałą solówką gitarzysty Adriana Smitha.

Mówione intro wprowadza w kolejną kompozycję – The Prisoner. Tym razem inspirowany brytyjskim serialem z lat 60. Posiada przebojowy refren – „I’m not prisoner, I’m a free man…”, który chce się śpiewać razem z Brucem. I do tego typowa dla wczesnych dokonań Żelaznej Dziewicy dynamika i wspaniałe partie gitarowe Dave’a Murraya i Adriana Smitha.

22 Acacia Avenue to kontynuacja utworu Charlotte Of The Harlot z debiutanckiego albumu Iron Maiden opowiadającym o prostytutce Charlotte mieszkającą pod Aleją Akacjową 22. Kompozycja trwa sześć i pół minuty, które zostały kapitalnie zagospodarowane.

Tytułowy utwór The Number Of The Beast z miejsca stał się jednym z hymnów zespołu, ale także wywołał wiele kontrowersji – został oskarżony o propagowanie satanizmu.Prawdopodobnie głównie przez ‘piekielny’ refren „666! The Number Of The Beast.” Jednak należy na to śmieszne stwierdzenie przymknąć lekko powieki, bo wtedy to i Beatlesi czy Pink Floyd oskarżani byli o rzekome poszerzanie kultu Szatana ;) Numer Bestii rozpoczyna się mówionym cytatem z Apokalipsy Św. Jana. Inspiracją to jego napisania stał się po części film Omen, wiersz szkockiego poety Roberta Burnsa a przede wszystkim sen basisty Steve’a Harrisa, który można interpretować jako jego pobyt w piekle.

Charakterystyczna partia bębnów niewspomnianego jeszcze Clive’a Burra(dla którego przygoda z Iron Maiden skończyła się niestety z powodów zdrowotnych krótko po wydaniu The Number of The Beast) otwiera Run To The Hills, czyli kojeny z wielkich hitów Dziewicy. Utwór opowiada o starciach białych osadników z rdzennymi mieszkańcami kontynentu amerykańskiego. Pierwsza zwrotka została napisana z perspektywy Indian, natomiast druga z perspektywy najeźdźców. W pierwszej części mamy przeciągłe riffy gitarowe, nasuwające na myśl jakieś obrzędy, a w drugiej galopujące tempo jakby idącej kawalerii.

Jedyny utwór na płycie bez udziału autorstwa Steve’a Harrisa. Chyba z tego powodu Gangland jest najmniej docenionym i pomijanym przez fanów kawałkiem na tym albumie. Według mnie to dobry utwór – świetny wokal Dickinsona, znakomicie słyszalna perkusja i oczywiście świetna, szalona solówka. Opowiada o dzielnicach, na których władzę sprawują gangi.

I nareszcie, na sam koniec największy killer na płycie. Jedno z wielu wielkich dzieł Steve’a Harrisa z podejściem do epickiej formy – Hallowed Be Thy Name. Nie trudno przytaknąć wielu opiniom, że to jeden z najgenialniejszych utworów metalowych. Rozpoczyna się wybijającymi dzwonami, wskazującymi ostatnie minuty skazańca, który nie może pogodzić się ze swym losem, w pewnym momencie wątpi nawet w istnienie Boga, który nie powinien pozwolić mu umrzeć. Jednak później Chwali Jego Imię i godzi się ze śmiercią. Bruce Dickinson genialnie wprowadził w rewelacyjny klimat kompozycji prezentując głosem żal i bunt a do tego wszystkiego dochodzi niesamowita otoczka instrumentalna. Utwór jest stałym punktem koncertu, na którym klimat jest jeszcze bardziej genialny. I pewnie gdyby nie ścisk panujący na gigach Ironów, Harris i spółka dostawaliby pokłony za geniusz tej kompozycji. Prawdziwa uczta dla uszu ;)

Płytę cenię sobie przede wszystkim za utwór Hallowed Be Thy Name, od którego zaczęła się moja przygoda z Iron Maiden i cięższą muzyką. Być może gdzieś we wnętrzu tkwi też sentyment, bo prawdopodobnie od kołyski mam do czynienia z muzyką Żelaznych i być może będąc małym berbeciem to dźwięki tego albumy spodobały mi się tak bardzo. Na tej płycie muzycy pokazali, że są wirtuozami w swoim gatunku, co udaje im się udowadniać to dziś mimo upływu lat.

Moja ocena płyty w skali: 10/10 ;)