Nadszedł długo oczekiwany dzień. 10 czerwca 2011 roku. Niestety pogoda trochę beznadziejna, pochmurno i deszczowo. Ale kij z pogodą. Na ten właśnie dzień czekałam od końca grudnia/początku stycznia a jako posiadaczka biletów od połowy lutego. Choć festiwal jako festiwal, na którym ma wystąpić wielu artystów miałam w nosie. Najważniejsi byli dla mnie Iron Maiden, którzy mieli wystąpić jako headliner tegorocznego festiwalu Sonisphere. Jednak gdy okazało się, ze do składu dołączyli także Motö
rhead stali się dla mnie drugim wyczekiwanym zespołem. (Wybaczcie że najwięcej i z największym zafascynowaniem poświecę post Maidenom, ale jestem ich jakby to powiedzieć.. niepoprawną fanką. :D)
Jechaliśmy ekipowo do Warszawy z Kaszub jakieś 5-6 godzin. Dotarliśmy na Bemowo, gdzie swój występ zakończyli własnie
Killing Joke. Tam spotkaliśmy się z resztą ekipy, poszwędaliśmy się się po lotnisku w tę i we w tę no ale nieistotne. Istotne było granie. Przyszedł czas na
Devin Townsend Project. Jak dla mnie? Dośc nudawo. Aczkolwiek Devin łapał dobry kontakt z publiką(choć ja i tak na tym występie stałam nieporwana). Większą część występu w sumie przegadaliśmy tak, ze nawet nie zauważyłam, ze były jakieś problemy techniczne z mikrofonem. Dopiero później o tym przeczytałam w jakiejś recenzji. Dodam, że było zimno, momentami bardzo zimno. Po Delvinie bodajze udaliśmy się pod scenę
AntyRadia, gdzie swój występ zaczęli zwycięzcy Antyfestu -
Leash Eye. Całkiem fajne granie, ale mnie i nie zniechęciło i jakoś nie powaliło. Potem wróciliśmy pod głównę scenę i tam swój występ zaczęli
Volbeat. Czyli jak dla mnie pierwsi naprawdę warci posłuchania. Choć cały czas słyszałam opinię „takich dwóch” z ekipy, że beznadziejny i irytujący wokal, ale ee tam, mi się podobało! :D Pośpiewałyśmy i poskakałyśmy z przyjaciółką trochę i aż się cieplej zrobiło. Volbeat zaprezentowali się energicznie a nawet radośnie. Do tego chwila headbangu i pogo przy fragmencie utworu Slayera i za to wielki dla nich plus :D „Elvis – metal” na żywo zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Szkoda tylko, ze telebimy nie działały na wystęoie Duńczykó. No i ze grali tylko 45 minut... Po Volbeat ewakuowaliśmy się dalej, trochę pod małą scenę, gdzie grali
Made Of Hate. Osobiście miałam okazję usłyszeć ich po raz drugi, bo w 2008 na Gwardii supportowali Iron Maiden. Dzięki temu miałam okazję porównać dwa występy i mimo, że ogladałam ich z oddali, to nieźle było ich słuchać i według mnie zagrali świetnie. Dużo lepiej niż te 3 lata temu, nadal ciężko ale dojrzalej. Przede wszystkim utwór z najnowszej płyty
„Pathogen” powalił. Miło było też usłyszeć
„Bullet In your head”, który od czasu do czasu był jedynym utworem Made of hate, którego słuchałam. Wrócliliśmy i dopchaliśmy się pod scenę jak najbliżej się dało, gdzie akurat rozkręcały się "moje ulubione" ścinaki śmierci i pogo. W sumie momentami walczyłyśmy z przyjaciółką o życie, także niewiele jestem w stanie ocenić jak podobał mi się występ
Mastodon, ale czasami była chwile spokoju no i wtedy nie robiło na mnie to granie jakiegoś wrażenia. No było ciężko, nawet żywiołowo, ale jakoś do mnie nie przemawia ta muzyka. No cóż, gusta i guściki, co nie? :)
Niemniej jednak publiczność szalała na ścianach i w pogo, czyli
Mastodon raczej rozgrzali większość przed występem
MOTÖRHEAD.Wraz z pierwszymi dźwiękami
"Iron Fist" usłyszeliśmy seplenienie Lemmiego(przypuszczam, że nawet ludzie z zaawansowanym angielskim mogą mieć problem ze zrozumieniem tego, co mówi ) i "
We are Motörhead and we play rock n' roll!" I
zaczęła się miazga. Nagły ścisk, gdzie zrobiło się gorąco i momentami nie było nawet czym oddychać. Totalne szaleństwo. Lemmy śpiewający z zamkniętymi oczami do wysoko zawieszonego mikrofonu z przyklejoną kością potyliczną do karku, z gitarą, sprawiający wrażenie, że nic mu się nie chce, ma nas wszystkich gdzieś, stojący praktycznie cały czas w bezruchu, z tą samą znudzoną miną i tak rozwalił. I do tego wielki szacun dla Micky'ego Dee za jego wspaniałą solówkę na perkusji. Lemmy Kilminster, Phil Campbell i Micky Dee ze swoim kowbojskim akcentem , rockendrollowym graniem i stylem życia(prawdopodobieństwo, że mają więcej % niż krwi w organiźmie jest duże ;D) dali naprawdę fantastyczny koncert na warszawskim lotnisku Bemowo. O, dodam, że podczas gdy Motorgłowa grała swe największe hity zaczął nieźle lać deszcz, ale okazał się on zbawieniem, bo tak jak wspomniałam na początku, naprawdę ciężko było z zaczerpnięciem powietrza. Po Motorhead miałam nadzieję na odrobinę luzu. Myślałam, że spora część ludu uda się na występ
Huntera pod scenę Antyfestu, jednak z naszego kręgu chyba nikt nie ruszył się z miejsca. Większość usiadła na zmasakrowanej trawie, żeby odetchnąć po występie trzech Brytyjczyków i w tym uroczym gronie, gdzie przekazywano dalej cytrynówkę, czekaliśmy na kolejny zespół z Wielkiej Brytanii.
Gdy dochodziła godzina 21.00 z głośników popłynęły tradycyjnie dźwięki
UFO –„ Doctor Doctor”, które zawsze są znakiem, że za chwilę swój występ rozpoczną
IRON MAIDEN. Zaczęto ściągać kurtyny, które przez cały czas zasłaniały większą część sceny, gdzie kryła się scenografia. Ścisk, wspólne śpiewanie refrenu
„Doctor doctor pleeeeaaase!” i emocje sięgające zenitu. Już sama kosmiczna scenografia zrobiła niesamowite wrażenie dając już wtedy przewagę Dziewicy nad innymi, występującymi wczesnej zespołami. Koncert Ironów na festiwalu Sonisphere na warszawskim Bemowie był częścią trasy
The Final Frontier World Tour promującej nową płytę, a więc zaczęło się intrem
"Sattellite 15... The Final Frontier" . To intro wprawiało mnie w ogromny entuzjazm, wszyscy w napieciu oczekiwali na muzyków. Czerwone światła ze sceny podsycały tylko atmosferę. Nareszcie wyjście pierwszego ze składu Żelaznej Dziwicy – Nicko McBraina
. Ogromne brawa i wrzawa okrzyków. Koniec intra i dźwięki
"The Final Frontier". (I nawet na żywo podobał mi się baaardzo ten utwór, mimo, że tak ogólnie nie mogę go strawić). Tradycyjny wyskok Bruce’a i totalna masakra wśród publiczności. Wtedy zrobiło się tak ciasno, że nie widziałam już ani sceny ani telebimów. Na szczeście co jakiś czas, dzięki mojemu fejsbukowemu bratu widziałam caaałą scenę. :D Patrząc na Harrisa i spółkę czułam się.. jak w raju :D Żelazna Dziewica rozbrzmiewała z siłą bomby nuklearnej. To, co oni wyprawiają przechodzi po prostu ludzkie pojęcie. Znakomita forma, aż trudno uwierzyć, że mają prawie po 60 lat, a kondycję lepsza niż niejednego młodzieńca. Bruce nadal brzmiał jak dzwon, choć wiadomo, że umiejętności już nie takie jak 25 lat temu, ale i tak był w powalającej formie. Po
The Final Frontier poleciało znakomity i świeży utwór
"El Dorado", klastyk - "2 Minutes To Midnight", na którym tłumy zdzierały gardła a Bruce podsycał tylko ten żar krzycząc swoje słynne:
„Scream For Me Warsaw!” oraz kolejna świeżynka czyli
"The Talisman" – wspaniale prezentująca się na żywo. Później czas na przemowę Dickinsona, w której między innymi witał się z polską publicznością i dziękował za złotą płytę od Polski, którą wręczono im przed show. I po tym przyszedł czas na klimatyczne
"Dance Of Death". Mnie osobiście ten utwór powalił, niesamowicie brzmi na żywo, te partie gitar i w ogóle wszystko to mistrzostwo świata. Czas na totalne szaleństwo na
"The Trooper". I znów zaczęło się przekrzykiwanie Bruce’a, który wystąpił oczywiście odziany w kawalerski mundur wymachując flagą Wielkiej Brytanii. Charakterystyczny wstęp Adrana Smitha czyli
"The Wicker Man". Ojj, tu też się nieźle darło japę z Brucem na
„Your time will come!” Po tym szaleństwie przyszedł czas na kolejną przemowę Bruce’a. Wyczerpującą dość,w której mówił między innymi o tym, że niezależnie jakiej jesteśmy narodowości czy wyznania(humor my dopisywał, bo ujął także wyznawców Jedi), jesteśmy jedną, wielką maidenowską rodziną. We are
"Blood Brothers"... Kolejna kompozycja, którą marzyłam usłyszeć. Brzmiała tak jakbym oglądała wersję ze słynnego koncertu Rock In Rio w 2001 roku. Pięęęknie, gdyby nie ten cały wszechobecny we mnie entuzjazm, pewnie bym się wzruszyła. (:P) Te melodie, solówki i 40 000 publiczność klaskająca w rytm razem z Brucem - niezapomniane. Po tej pięknej maidenowskiej balladzie kolejna epicka kompozycja, nowe dzieło Steve’a Harrisa, czyli wgniatające w ziemię
"When The Wild Wind Blows". Cholera, to była moc. Jak dla mnie najlepiej prezentujący się utwór na żywo z nowej płyty. Melodyjne, z początku melanholijne nadajace następnie szybkiego, typowego dla Maiden tempa. A moc tych solówek na żywo to naprawdę było coś. Następnie
"The Evil That Men Do". Melodia refrenu tego utworu zawsze prześladuje mnie do końca dnia, gdy tylko tego posłucham. No i na scenie mieliśmy gościa, 7 członka Iron Miaden, czyli wielkieego Eddiego, którym jak zwykle zajął się Janick ze swoimi wariackimi tańcami z gitarą. Czas na utwór-hymn.
"Fear Of The Dark". Co tu dużo mówić, rozśpiewanie, niesamowite, charakterystyczne „oooo..”, szaleństwo na scenie, szaleństwo na płycie, szaleństwo na trybunach. Meeega.
I kolejny hymn, rozpoczynany słowami
„Scream for me WarSawa, scream for me Polskaa! The Iron Maiden!” I wszytsko jasne - te diabelskie dźwięki gitar.
“Iron Maiden wants you for dead!” tym tyryryry tym tym tym. I zaczęły wyłaniać się olbrzymie łapska, czerwone oczy..
EDDIE! Ogrrroomny Eddie, pochłaniający prawie całą scenę. Najfajnieszy efekt był, kiedy zgasły wszystkie światła, było czarno i zaświeciły się tylko jego piekielne, czerwone oczy. Bruce zegnał się z publicznością, dziękował za koncert i nastała ciemność. Tradycyjne zagranie, przecież czas na bis. Przez ten krótki czas przerwy wszyscy darli się
„Maiden! Maiden! Maiden!” i w głośnikach robrzmiało
„Woe to you on earth and sea...”, wyrecytowane również przez publiczność, czyli cytat z Apokalipsy Św. Jana, który otwiera kolejną kompozycję Żelaznych
– "The Number Of The Beast." „666! The Number Of The Beast!” krzyczeliśmy jak opętan
i. I dzwony. Czyli wprowadzenie do mojej ulubionej kompozycji w całej twórczości zespołu
– "Hallowed Be Thy Name". Bruce nadal brzmiał tu jak potężnie, choć nie tak jak chociażby 3 lata temu na Gwardii, ale stawiam na gorszy dzień. ;) Niemniej jednak cały ten utwór jest GENIALNY i na żywo daje niezłego kopa. Następnie finał - bębniące
"Running Free". Na żywo z fantastyczną przygrywką, podczas której Bruce rozmawia, bawi publiczność oraz przedstawia zespół. I to była finałowa granica. Zespół pożegnał się z nami, wszyscy darliśmy się
„Maiden! Maiden!” na zmienę z
„dzię-ku-jemy, dzię-ku-jemy!”. Bogowie zeszli ze sceny a z głośników usłyszeliśmy
"Always Look On the bright side of life" Monthy Pythona.
Koncert Dziewicy to trochę takie bycie w transie, aż się wierzyć nie chcę, że się to przeżywa. Później pamięta się to wszytsko tak jak przez mgłę, ale myślę, że Ironi udowodnili wielu swój fenomen i zaprezentowali swoje ogromne walory sceniczne. Jak na swoje lata i takie doświadczenie, wszyscy sa w niesamowitej formie, tryskaja energią i widać, że wciąż sprawia im to przyjemność. Koncert Motörhead był kapitalny, ale Dziewica to dopiero rozwaliła kosmos. Niemniej jednak cały festiwal uważam za udany. Choć jak wychodziliśmy z lotniska czułam pewnien niedosyt. Tyle miesięcy czekania, które ciągnęęęły się w nieskończoność, a ten dzień zleciał zadziwiająco szybko... Miło byłoby przezyć to jeszcze raz, no ale cóz.
Przezyłam, zobaczyłam, odzyłam. ;)
Up The Irons!
Bilet do Raju! :D